"Historia wilków". Emily Fridlund.

Wydana w Wydawnictwie Editio. Grupa Wydawnicza Helion SA. Gliwice (2019).

Przełożyła Olga Kwiecień.
Tytuł oryginalny History of Wolves.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa.

Po pierwsze, dawno mnie tak żadna książka nie przeorała emocjonalnie. Ta, niemająca nic wspólnego z tytułowymi wilkami książka bowiem jest trudna, ciężka, mocna, bezkompromisowa, niejednoznaczna. Nie idzie na ustępstwa. Nie będzie tam złagodzenia dla pokrzepienia serc czytelnika. Jest smutno, przygnębiająco, przybijająco, a ponadto nieustannie towarzyszyło mi takie złowieszcze przekonanie, że to wszystko co zostało w niej opisane jak najbardziej jest możliwe do zaistnienia. Że Emily Fridlund kreując bohaterów i zapisując wydarzenia, które im się przytrafiły, nie sięgała wcale na jakąś półkę z napisem "niemożliwe".

Narratorką opowieści jest obecnie dorosła już Madeline, w czasach nastoletnich nazywana Lindą. Wspomina ona swoje dzieciństwo i wiek nastoletni. Wychowywała się ona w dość ubogim domu, z dwójką rodziców, do których czasem miała wątpliwości czy są jej prawdziwymi rodzicami gdyż jedyni z nią zostali w domu, który kiedyś należał do komuny, z której wszyscy wrócili do miast studiować bądź uczyć się. Kiedy ją poznajemy , Linda ma czternaście lat i jest osobą samotną. Rodzice nie są tymi, do których mogłaby się zwrócić w razie problemów. Nie, nie jest ofiarą przemocy fizycznej ani psychicznej, raczej jest dzieckiem, które pozostawiło się samemu sobie. W szkole obarczona stygmatem "komuny" również nie ma przyjaciół. Nie dziwne więc, że gdy do domu po drugiej stronie jeziora, nad którym mieszka dziewczyna, wprowadza się rodzina , matka z czteroletnim chłopcem, która proponuje dziewczynie opiekę nad synkiem Paulem, stanowi to dla nastolatki wyzwanie i coś w rodzaju swoistej atrakcji.

Od samego początku książki wiemy, że wydarzy się coś niedobrego, zapowiada to sama narratorka a potem przypomina o tym klimat książki, dziwny, ciężki, lepki w swojej ciężkości. Niemniej jednak autorce udaje się tak poprowadzić akcję książki i tak umiejętnie manewrować, że tego, co się stanie nie spodziewałam się a przynajmniej kompletnie nie spodziewałam się takich przyczyny i skutku dramatycznych wydarzeń.

Widzę różne oceny tej książki, spotkałam się też z krytycznymi. Dziwią mnie one bo według mnie, podkreślam, według mnie , to bardzo dobra książka. Owszem, ma swój specyficzny styl. Czasami wątek plótł się wartko , czasem jakby się rwał. Wszystko to według mnie idealnie oddawało to w jaki sposób snuła wspomnienia bohaterka książki. Nie dość, że będąca w innym, bardzo odległym punkcie swojego życia, to jeszcze obarczona bardzo konkretnym dzieciństwem. I, co prawdziwe, to co widziała wówczas czternastolatka, ma się zupełnie inaczej do tego , czego ma świadomość dorosła kobieta.

W "Historii wilków" Emily Fridlund przedstawia nam  fragment Stanów Zjednoczonych bardzo daleki od kolorowych folderów zachęcających do odwiedzin tego kraju. To raczej Stany Zjednoczone drugiej czy może nawet trzeciej kategorii. Której nieobca jest bieda, zły stan finansów. W której czasem jedyną szansą na wyrwanie się z jakby zaklętego kręgu biedy, przemocy, nieufności staje się osiągnięcie sportowe i wyjechanie do większego miasta. Dotyczy to tych, którzy czują się zmotywowani, większości tej motywacji brak. Jakoś się żyje, jakoś się zarobi na dom, jakoś się skończy szkołę , jakoś się dalej ułoży. To jedno z tych miejsc, w których wyjątkowo kłamliwie brzmi stwierdzenie ,że "Każdy jest kowalem swojego losu".

Nie dziwne więc dlaczego ta barwna dwójka z wielkiego miasta, Patra Gardner i jej czteroletni synek Paul (ojciec rodziny, Leo,  to naukowiec pracujący na Hawajach) robią na Lindzie aż tak wielkie wrażenie. Stanowią bowiem jasny dowód, że nie wszędzie jest tak, jak tu, gdzie żyje się często na zasadzie "letargicznego przetrwania".
Patra to młoda kobieta, oddana matka, która jednak swoim uczuciem do dziecka potrafi dzielić się z innym, starszym ale również potrzebującym uczucia, opuszczonym dzieckiem. Początkowo wszystko jest dobrze. Linda spędza dużo czasu z Paulem. Mały chłopiec tęskni trochę do tego, w czym się wychował, do miasta z wyznaczonymi placami zabaw z bezpiecznymi karuzelami i huśtawkami, do przedszkola, w którym miał przyjaciół i ustalony rytm dnia. Z czasem jednak przywyka i odnajduje się w nowej rzeczywistości przy pomocy narratorki.
Ten bezpieczny spokój mąci jednak przyjazd pana domu, ojca Paula . Leo. Od tego dnia nic już nie będzie takie samo.

Na samym początku mojej recenzji napisałam, że książka ta przeorała mnie emocjonalnie. Tak było, piszę to jeszcze raz. Nie jest to łatwa lektura. Nie. Nie jest pokrzepiająca i nie daje nadziei na to, że coś podobnego nigdy więcej by się nie zdarzyło. A jednak autorce udało się oddać dramatyzm sytuacji i to, co się stało bez wyświechtanych schematów czy oklepanych fraz. Brakuje też, za co jestem jej wdzięczna, wnikliwych opisów sytuacji. Pozostaje świadomość czytelnika, który mając minimum wyobraźni a sądzę, że większość z nas ma ją ogromną, jest w stanie wystarczająco sobie wyobrazić to, co wydarzyło się w tym domu i co doprowadziło do tego, że od niemal samego początku wspomnień Madeline wciąż wraca do procesu sądowego, w którym brała udział.

Pisałam już też chyba o tym, co mnie w tej książce bardzo się podobało a mianowicie jej niejednoznaczność. Autorka szczęśliwie uniknęła tego, co wcale nie takie rzadkie a mianowicie łopatologicznego wyjaśnienia powodów i skutków zła, jakie zaistniało a skupiła się na tworzeniu nastroju , nieuchwytnego zła mającego nastąpić, niemal grozy w tym naszym czytelniczym oczekiwaniu co się wydarzy. I udało jej się napisać książkę przejmującą, mądrą, prawdziwą.

Polecam ją, oczywiście.

Moja ocena tej książki to 6 / 6.




Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rocznica ...

"Wybacz". Kamila Cudnik.

Obejrzałam "Wednesday" czyli moje pedagogiczne osiągnięcia...