"Anne z Zielonych Szczytów". Lucy Maud Montgomery.

 Wydana w Wydawnictwie Marginesy. Warszawa (2022). Ebook.

Przełożyła Anna Bańkowska.

Tytuł oryginalny Anne of Green Gables.

Oto i ja postanowiłam sięgnąć po książkę, która wydawałoby się, stara, dobrze znana, przytulna jak koc w jesienny, ponury , deszczowy wieczór a tu proszę, nagle okazało się, że wzbudza ogromne emocje. Emocje te wynikały z faktu, że Anna Bańkowska sięgnęła po coś, co dobrze znamy i odważyła się przedstawić nam nieco inną wersję dobrze znanego (niektórym wręcz na pamięć). Nie wiem, być może wynika to z tego, że przy całej mojej sympatii do poprzedniego tłumaczenia "Ani z Zielonego Wzgórza" nie jestem w teamie "wyznawców". O wiele, wiele bardziej jeśli już, czuję, że "moją" książką jest "Błękitny Zamek". Ta niesamowicie aktualna książka o samorealizacji kobiety, o jej odwadze przeciwstawienia się konwenansom i oczekiwaniom społecznym. Niemniej jednak skłamałabym, gdybym twierdziła, że do "Ani z Zielonego Wzgórza" nie mam sympatii i że jej nie znam. Oczywiście, że swego czasu ją czytałam, lubiłam, podobała mi się zarówno bohaterka jak otaczający ją ludzie a przy śmierci Mateusza płakałam. W nowym tłumaczeniu Ania stała się Anne (przez "e" na końcu!), również pozostałe imiona bohaterów stały się anglojęzyczne jak w oryginale. Ale najwyraźniej nie Anne zamiast Ani wzbudziła aż tyle emocji co zmiana znanej nazwy miejsca, w którym mieszkała adoptowana przez rodzeństwo Cuthbertów, dziewczynka. Oto bowiem nie mamy już Zielonego Wzgórza a zamiast tego "Zielone Szczyty". Oszczędzę określeń i mniej lub bardziej eleganckich wyrażeń jakie zdążyłam już wyczytać a które dotyczą nowego tłumaczenia tytułu książki. Szczerze? Nie wiem, o co ten szum. Przypuszczam, że gdyby tylko "Zielone Szczyty" były pierwszym znanym nam tytułem, grozy , awantur i wzajemnego obrzucania się rozmaitymi mniej lub bardziej zabawnymi tekstami w ogóle by nie było. Tymczasem stało się i wszystko to miało miejsce. Czy to dobrze? Nie wiem, prawdę mówiąc. Nie znam się na tyle na rynku książki aby orientować się na ile taki wzmożony ruch ma wpływ na sprzedaż książki dobrze nam już przecież znanej i będącej w wielu jeśli nie w większości domowych a już na pewno publicznych, bibliotek. Od jakiegoś czasu jednak słychać, że "nieważne jak mówią, byleby mówili". Jeśli to ma wzmóc zainteresowanie książką i powrót do niej osób niekoniecznie jak to powiedziałam wcześniej, funkcjonujących w kręgu "wyznawców", to chyba dobrze? Sama, odkąd tylko dowiedziałam się , że książka ma się ukazać na naszym rynku, wiedziałam, że chcę ją przeczytać. 
Cena papierowego wydania jest na tyle wysoka, że szczerze pogratulowałam sobie wyboru od lat mojego czytnika i wersji ebook. 
Tak więc, siadłam do książki i oczywiście z wielką chęcią przeczytałam wpis od Pani Anny Bańkowskiej, która wyjaśnia nam we wstępie jak wyglądała droga Jej tłumaczenia na nowo "Anne z Zielonych Szczytów". 

A potem? Potem zaczęłam czytać pierwszy rozdział i...wsiąkłam! Wsiąkłam do tego stopnia, że , co mi się nie zdarzało od dawna, czytałam zarówno przy posiłkach jak i zarwałam kawałek nocy. Ok, ponieważ chorowałam na wiadomego wirusa i miałam izolację, mogłam na czytanie poświęcić nieco więcej czasu ale naprawdę, od bardzo dawna żadna książka nie pochłonęła mnie do tego stopnia abym czytała naprawdę poźną nocą. 
O czym to świadczy? Albo o tym, że wbrew pozorom ta książka jest nie tylko dla dorastających dziewczyn ale również dla dorosłych. Albo, macierzyństwo zmieniło moje patrzenie na świat i nagle widzę jak fantastycznego podjęła się dwójka Cuthbertów zadania. Albo jednak nowe tłumaczenie, mimo, że nie jakoś naprawdę ogromnie rewolucyjne (nie, naprawdę nie uważam imion oryginalnych z tekstu i zmiany nazwy miejsca zamieszkania na takie bardziej oryginalne) jest na tyle świetne, że czytało mi się ją rewelacyjnie. 

Po raz kolejny bardzo lubię surową z pozoru a w gruncie rzeczy nie potrafiącą pokazać głębi uczuć (co stopniowo wraz z pobytem Anne w domu Marilli i Matthew się zmienia) a dobrą kobietę, Marillę. Po raz kolejny uwielbiam kochanego, dobrego, spokojnego i przyzwoitego człowieka jakim jest Matthew (znów płakałam rzewnymi łzami podczas opisu jego śmierci). Wreszcie, po raz kolejny cieszę się, że Anne to dziewczyna z charakterem, a nie jakaś słodka i uległa melepeta. 
Chyba nie muszę streszczać treści tej książki, zwłaszcza, że podczas awanturek o nowe tłumaczenie okazało się, że w Polsce wszyscy są specjalistami od prozy L. M. Montgomery :P. Niemniej jednak mały skrót.
Do domu rodzeństwa Marilli i Matthew Cuthbertów ma przybyć pociągiem adoptowany przez nich osierocony chłopiec jako, że rodzeństwo powoli się starzeje a w ich gospodarstwie, Zielonych Szczytach , przydałaby się realna pomoc. Zamiast chłopca , na stacji kolejowej Matthew spotyka wesołą, rudowłosą i piegowatą jedenastolatkę, która całą drogę do domu jaką odbywają zasypuje mężczyznę monologiem. I podczas kiedy on duma jak wyjaśni siostrze, że zamiast chłopca do domu przywiózł dziewczynkę, coś w jego sercu zaczyna mówić mu, że ta pomyłka nie jest pomyłką. 

Wszyscy wiemy, inaczej nie byłoby przecież tej książki, że Anne jednak szczęśliwie w domu rodzeństwa zostaje. 
Ta jedenastolatka okazuje się być mądrą, dobrą dziewczyną, która za sobą ma wcale niełatwe doświadczenia życiowe a pomimo tego nie straciła ani swojej bogatej wyobraźni, którą posiłkuje się na co dzień, ani werwy, ani miłości do życia i tego co ono jej przynosi. 

I tak oto owa pomyłka, za którą zarówno Marilla jak i Matthew zapewne nie raz podziękują w modlitwie wieczornej Bogu, stanie się począkiem nowego rozdziału w życiu tej rodziny w Zielonych Szczytach.

Anne szybko zaaklimatyzowała się w Avonlea, okazała się wsparciem dla dwójki adoptujących ją osób i po początkowych różnych perypetiach jakie zapewne ktoś z jej temperamentem musiał przejść, wniknęła w lokalną społeczność. 

Jak mówiłam, książkę przeczytałam bardzo szybko. Ogromnie mi się podobała i sama nie wiem czy to ta szczęśliwa sytuacja, kiedy książka z dzieciństwa okazuje się być czytaną w dorosłości jeszcze lepszą niż kiedyś czy to jednak magia nowego przekładu?

Pozwalam sobie jednak nie wnikać w tę kwestię zbyt intensywnie. Cieszę się natomiast, że Wydawnictwo Marginesy zapowiedziało już kontynuację przekładów dalszych części przygód i losów Anne Shirley w tłumaczeniu Anny Bańkowskiej. 
Jeśli jeszcze, co byłoby spełnieniem jednego z moich marzeń, pojawiłoby się nowe tłumaczenie "Błękitnego Zamku" tejże samej autorki co "Anne..." byłoby wspaniale. 

Tymczasem moja ocena "Anne z Zielonych Szczytów" to 6 / 6.

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rocznica ...

"Wybacz". Kamila Cudnik.

Obejrzałam "Wednesday" czyli moje pedagogiczne osiągnięcia...