"Anne z Avonlea". Lucy Maud Montgomery.

 Wydana w Wydawnictwie Marginesy. Warszawa (2022).

Przełożyła Anna Bańkowska.
Tytuł oryginalny Anne of Avonlea.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa

Nie ukrywam, że nigdy nie była w bardzo silnej drużynie Ani z Zielonego Wzgórza. Owszem, pierwszą część serii znała i to dość dobrze ale pozostałych, pomimo, że przeczytałam, nie pamiętam niemal w ogóle (o dziwo, najlepiej pamiętam fragrmenty tej, w której Anne ma już dorosłe dzieci a akcja jej trwa w czasie I WŚ). 

Z tym większą chęcią sięgnęłam po wydaną niedawno "Anne z Zielonych Szczytów" w nowym i budzącym żywe emocje (a czasem wręcz chyba zbyt żywe reakcje) , tłumaczeniu pani Anny Bańkowskiej. Tamta część ogromnie mi się podobała, ciekawa zatem byłam tej, która rozpoczyna się w chwili gdy Anne jest już starszą dziewczyną, nastolatką, mającą lat szesnaście i pół i szykującą się do swojej pierwszej poważnej pracy jako nauczycielki w szkole podstawowej w Avonlea.

Anne wkracza w nowy rozdział życia w sposób dla siebie typowy czyli pełna optymizmu i żywiołowości. Dziewczyna ma również wiele oczekiwań i przekonań co do tego jak powinna wyglądać jej droga nauczania. Jest jednak przekonana, że wszystko ułoży się dobrze, w końcu spokojem, cierpliwością i wytrwałością uda się jej przekonać do siebie nawet najbardziej niechętnych sobie uczniów, o ile oczywiście tacy w ogóle będą. 

W "Anne z Avonlea" pozostają znane nam już postaci jak oczywiście tytułowa bohaterka i Marilla, jej opiekunka , pani Rachel Lynde. Są też przyjaciele i koleżanki i koledzy jak Diana i Gilbert. 

Pojawiają się jednak nowe postaci i jest ich całkiem sporo, bo i zjawia się nowy sąsiad Marilli i Anne, pan Harrison, dwoje nowych dzieci w Zielonych Szczytach, jakimi są sześcioletnie bliźnięta Dora i Davy Keith, którymi zajmują się Marilla i Anne. Jest też tajemnicza początkowo postać Lavender Lewis, z którą jednak Anne momentalnie znajduje wspólny język i czuje, że to kolejna pokrewna dusza w jej życiu. 

Pisząc o książce w innym miejscu spotkałam się z paroma zarzutami co do książki. Że jest gorsza od pierwszej części, że zabawna w swojej rozszczebiotanej wersji jedenastoletnia Anne przybywająca do Avonlea, w kolejnej części w takiej wersji staje się nieco uciążliwa i jeszcze parę innych. Ja powiem wprost, że zupełnie tak tej części nie postrzegam. 
Muszę wręcz powiedzieć, że podobała mi się ta druga część równie jak pierwsza i podobnie jak tamta, "Anne z Avonlea" stanowiła coś w rodzaju ciepłego koca, którym mogłam się otulić od stóp do głów i poczuć się jakby ktoś opowiadał mi pokrzepiającą historię. A takich właśnie historii zdecydowanie teraz potrzebuję. I właśnie taką otrzymałam. 

Wprowadzenie między znane nam postaci osób nowych zdecydowanie jest dobrym zabiegiem. Poznajemy ich losy, czasem bardziej, czasem mniej zabawne a Anne ma w tej części okazję po raz kolejny działać na rzecz zarówno lokalnej społeczności jak również, nieść dobro i pomagać poszczególnym jednostkom. 

Na samym końcu książki zbieg okoliczności zaś sprawia, że Anne dowiaduje się od Marilli, że będzie mogła spełnić jedno ze swoich do tej pory niedościgłych marzeń a mianowicie rozpocząć od nowego roku szkolnego naukę na Uniwersytecie w Redmond. Nie udaje się zresztą na ten uniwersytet sama. Wraz z nią rozpocznie też naukę Gilbert. Gilbert, na którego Anne spojrzy pod koniec tej książki w zupełnie nowy sposób. 

Zastanawiam się nad tym, co czyni książkę taką, która powoduje falę ciepła rozchodzącą się po moim serduchu a taka właśnie była zarówno pierwsza jak i druga część opowieści o Anne. Może to, że opowiada o zwykłych ludziach ale w jakiś taki przyjemny sposób. Że mimo, że ludziom tym przydarzają się rozmaite nieszczęścia to nie jest tak, że ich życie to nieustające pasmo zła? 
Na pewno postać Anne, wcale nie postrzeganej przeze mnie jako infantylnej a raczej wesołej i tak, mocno żywiołowej gaduły, która chce dla innych dobra, wnosi do książki po raz kolejny dużo radości i powoduje, że nie raz się uśmiechnęłam. 

Dodam jeszcze, że bardzo pasuje mi to nowe, już omawiane nie raz i często krytykowane (przy czym nie znam , nie czytałam ale się wypowiem) tłumaczenie książek autorstwa Anny Bańkowskiej. Wnosi sporo ożywczego klimatu a jednocześnie nie sili się na zbytnią przesadę w stronę nowoczesności.

Jeśli dodać do tego świetne opracowanie graficzne książki , wychodzi na to, że jest to jedna z najładnie wydanych i najbardziej pasujących mi przeczytanych w tym roku książek. 

Moja ocena to 6 / 6. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rocznica ...

Jedenaście lat bez...

Obejrzałam "Wednesday" czyli moje pedagogiczne osiągnięcia...