"Anne z Redmondu". Lucy Maud Montgomery.

 Wydana w Wydawnictwie Marginesy. Warszawa (2022).

Przełożyła Anna Bańkowska.
Tytuł oryginalny Anne of the Island. 

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa.

"Anne z Redmondu" to trzecia z serii oraz w nowym tłumaczeniu pani Anny Bańkowskiej książka opowiadająca o Anne z Zielonych Szczytów.
Nie ukrywam, sięgnęłam po nią przeczytawszy na świetnym blogu, który Wam polecam a mianowicie tu o, https://siekierka.home.blog/  dość krytyczną recenzję "Anne z Redmondu". I sięgałam po nią z pewnymi obawami ale i nadzieją, że może ja zachwycę się nią bardziej. W końcu pierwsza część historii Anne mnie zachwyciła, druga również (a już przy drugiej czytałam krytykę nie tłumaczenia bynajmniej bo to jest rewelacyjne a samej postaci Anne, która się jakoś zmienia na niekorzyść) a tu? 
No i powiem tak, że ogólnie to różnie. Faktycznie przyznaję, postać Anne zmienia się. Nie dziwne. Gdy ją "poznaliśmy" była jedenastolatką. Teraz to dorosła kobieta rozpoczynająca i kończąca pod koniec książki, studia na Redmond College. Ale dlaczego ta Anne, która miała w sobie tyle empatii, czułości, cierpliwości i spokoju, zdaje się zmieniać w jakąś zupełnie odmienną osobę?

Najciekawiej dostrzegłam to w opisie i sytuacji nieuleczalnej w tamtych czasach chorobie koleżanki z dzieciństwa Anne. Jeśli ktoś nie chce spoilerów , uprzedzam, mogą być w tym momencie więc jeśli ktoś nie chce wiedzieć, kto zmarł, a nie pamięta z książki, niech nie czyta dalej.

Otóż to właśnie koleżanka szkolna Anne, Ruby Gillis, zapada na galopujące suchoty i w dość szybkim czasie, umiera. Refleksje, jakie snuje wokół tej śmierci Anne są, cóż, ogólnie mówiąc, paskudne. Wcale , powtarzam, wcale nie dziwię się, że niespełna dwudziestoletnia dziewczyna tak naprawdę, ledwo co stająca się kobietą, żałuje tego, że umiera, że nie przeżyje miłości, zauroczeń, śmiechu, zabawy, tańców i rozrywki. Owszem, wiem, książka pisana jest przez osobę wychowaną w kościele protestanckim i postaci do takowego należą ale hipokryzją ze strony Anne jest snucie tych rozważań (szczęśliwie jedynie względem siebie a nie głoszeniu tych myśli innym). Anne bowiem w tym samym czasie mimo wzniosłych refleksji i rozważań doskonale korzysta z życia i chociażby to, że zdobywa wykształcenie, wcale nie oczywiste dla sporej części kobiet tamtych czasów, powinno uświadomić jej, że ona żyjąc ma przynajmniej szansę na weryfikację i stwierdzenie, co jest w jej życiu priorytetem a co nie. I, nie oszukujmy się, ta sama Anne, która stwierdza, że drobne życiowe przyjemności nie powinny stanowić w życiu celu, świetnie z owych drobnych przyjemności korzysta. A jednocześnie jakby dziwiło ją, że Ruby boi się śmierci, nawet będąc osobą wierzącą i przekonaną o tym, że istnieje jakieś życie poza tym doczesnym. 

Ten moment i te refleksje młodej dziewczyny sprawiły, że spojrzałam na nią zupełnie innym okiem. Jakimś chyba surowszym. Gdzie Anne, która znajdowała czułe słowo wsparcia dla każdego. Owszem, samej umierającej przyjaciółki nie przygnębiła ale nie ukrywam, straciłam do Anne sporo ze swej pierwotnej sympatii. 

A tak poza tym, to Anne w tej części studiuje. I jak każda studentka, ma czas nie tylko na rozwój i zdobywanie wiedzy ale również na zawieranie nowych znajomości, zabawę, spacery, flirty, a nawet nieustające odrzucanie nietrafionych oświadczyn (w pewnej chwili w ogóle pomyślałam, że ta książka powinna się nazywać "Odrzucone oświadczyny"), czyli wszystko to, czego nie mogła doświadczyć umierająca koleżanka.

Nie do końca, przyznaję teraz, kiedy czytam na nowo opowieść o Anne, jest dla mnie jako czytelniczki, jasne to, dlaczego tak a nie inaczej, Anne traktuje Gilberta. To, co nie dziwi w przypadku dziewczynki, nie ma dla mnie logicznego przełożenia na traktowanie jej i odczucia w przypadku dorosłej już przecież Anne. Która z jednej strony rzekomo taka mądra, rozsądna i refleksyjna (nie daruję jej tej Ruby) a z drugiej zachowania naprawdę dziecinne i niepoważne a nadto, raniące uczucia drugiego człowieka. 

Co ewidentnie jednak mi się w tej części wciąż podobało, to nowe tłumaczenie Pani Anny Bańkowskiej. Z wielką, naprawdę wielką przyjemnością czyta się taką jakby nie było, klasykę odświeżoną i z takim przyjemnym współczesnym ale nie nachalnym, klimatem. Anne jest typową młodą osobą, która próbuje wynieść z życia jak najwięcej i najciekawiej a przy tym po prostu chce się nim cieszyć. 

Nie wiem czy ktoś poczuje się zaskoczony czy nie ale tym razem moja ocena tej części nie jest aż tak entuzjastyczna jak dwóch poprzednich części a jest nią 4.5 / 6.


Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rocznica ...

"Wybacz". Kamila Cudnik.

Obejrzałam "Wednesday" czyli moje pedagogiczne osiągnięcia...