"Anne ze Złotych Iskier". Lucy Maud Montgomery.

Wydana w Wydawnictwie Marginesy. Warszawa (2024). 

Przełożyła Anna Bańkowska. 
Tytuł oryginalny Anne of Ingleside.

Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnictwa.

Hmmmmm....Mam z tą książką pewien problem. Dobrze, ustalmy na początku, nigdy nie byłam wielką miłośniczką Ani z Zielonego Wzgórza. Pierwsze części owszem, ale te późniejsze, po prostu najprawdopodobniej przeczytałam raz i wystarczyło. Ale do czego zmierzam? Ano do tego, że nie pamiętam zupełnie swoich wrażeń z pierwszy raz czytanych późniejszych właśnie części serii. I dlatego z chęcią czytam nowe, rewelacyjne tłumaczenie Pani Anny Bańkowskiej. Czytam właściwie chyba już głównie dla tłumaczenia. Czemu? Bo niestety, ale obecnie ta seria już mnie nie wciąga. Teoretycznie, powinna, bo wreszcie Anne jest w wieku o ile nie zupełnie zbliżonego do mojego własnego co na pewno oznacza, że obie mamy wiele wspólnych doświadczeń jak bycie mamą, żoną itd. Co jednak z tego, jak niestety ale zupełnie tego pokrewieństwa nie odczuwam jak kiedyś, gdy Anne była młodą, pełną życzliwości do ludzi i świata, dziewczyną? 
Kiedy opublikowano "Anne z Zielonych Szczytów" rozgorzała mała awanturka (mała lub nie tak całkiem mała, zależenie co kto czytał i które konkretnie opinie czy wręcz oskarżenia) i padły oskarżenia pod adresem Tłumaczki, że zabrała im Anię i co w ogóle z nią zrobiła. Czytając kolejne części serii mam ochotę sama krzyknąć ale nie w stronę Anny Bańkowskiej a samej autorki. Co zrobiłaś z tę tak ciekawie zapowiadającą się Anne? I nie, nie chodzi mi o to, nad czym ubolewają niektórzy, że Anne po ślubie mając świetne jak na owe czasy wykształcenie, nie kontynuuje pracy zawodowej a staje się "żoną przy mężu". Tu zdziwienia nie mam, mało kto w czasach, w których toczy się akcja książki, zdziwiłby się taką decyzją, nawet przy rewelacyjnym wykształceniu kobiety. Prędzej dziwiłby się gdyby owa świeżo poślubiona małżonka z pracy na rzecz kariery męża, nie zrezygnowała. Parafrazując niektórych, sorry, taki mieliśmy wówczas klimat społeczno obyczajowy. I należy się tylko cieszyć, że od tamtych czasów tak wiele na rzecz kobiet się zmieniło. I zamążpójście nie oznacza końca pracy zawodowej, chociażby.

Z tej części serii najbardziej urzeka mnie sam, nowy jak to jest w tłumaczeniu Bańkowskiej, tytuł. Podobno i do tego nowego tytułu są jakieś zastrzeżenia. Nie wiem, nie mam żadnych a tytuł według mnie jest o wiele przyjemniejszy i mówiąc jak Anne, romantyczniejszy od poprzedniego tytułu jakim była "Ania ze Złotego Brzegu". Tak, tytuł ogromnie mnie ujął. 

Dobrze, spytacie. Ale co ci Chiaro aż tak bardzo przeszkadza w "Anne ze Złotych Iskier"? Co ci nie pasuje? Ano na przykład to, o czym już pisałam. Anne nie jest już według mnie tą Anne, którą poznawałam od początku cyklu. Gdzie podziało się jej serce dla innych? Gdzie jej empatia? Gdzie to, z czego słynęła czyli taka, coż, nazwę to nowocześnie, uważność na drugiego człowieka i zrozumienie? I nawet wygłaszane przez Anne co jakiś czas romantyczne teksty pełne niezrozumiałej najczęściej dla mnie wzniosłości, nie zmienią tego, że zdecydowanie pogorszył się tej kobiecie charakter. Spotkałam się z tym zarzutem już co do wcześniejszej części, w której Anne dopiero studiowała ale wówczas aż tak nie rzucało mi się to w oczy. 
No dobrze, może takie były czasy. I może jeśli kobieta z wykształceniem mogła się nim po ślubie jedynie pochwalić a nie z niego korzystać, to i człowiekowi w tamtych czasach włączał się podział społeczny i wyraźnie stawiane granice. Anne, co mnie mocno zdziwiło, stosuje jakąś segregację przyjaciół swoich dzieci. Jak ja się cieszę, że sama będąc dzieckiem, miałam mamę mądrą i bynajmniej nie szukającej po wizycie kogoś u mnie gęstego grzebienia czy nie przeliczającej srebra ;( (Chociaż tu akurat metody te stosuje służąca, Susan). Zresztą, o czym my mówimy, do dzieci Anne właściwie nikt nie przychodzi. To jest dom twierdza. O ile dorośli jeszcze wpuszczają do domu swoich znajomych (rozumiem, że "właściwych" im społeczno materialnie), to dzieci niestety, właściwie gości nie miewają. Nie dziwne, że właściwie większość książki to dość nużący już w pewnym momencie opis nieustających porażek dzieci w kontekście próby nawiązania jakiejkolwiek przyjaźni. Zwyczajnie, nikt nie dał im szansy na to aby się w odpowiednim momencie sparzyć czy nauczyć, że są ludzie kłamiący czy interesowni (tu mała dygresja, o którą nikt nie prosił a wszyscy dostaną, mam czterdzieści osiem lat i również wciąż tego nie opanowałam do końca, zwłaszcza tego o tej interesowności ;) ale nie płaczę, mam świadomość, że niestety, takie jest życie. Tak więc rodzice czasem kogoś na swoje pokoje wpuszczają a dzieci już nie i właściwie nie ma zbyt wiele mowy o ich relacjach z dziećmi poza rodziną. 

Wałkując jeszcze dlaczego dzieci Anne właściwie nie ma? To znaczy są ale sądzę, że niejeden czytający tę część rodzic zaśmiałby się co chwilę lub podsumował, jak ja, że dzieci w serii o Anne występują jak dzieci w reklamach i serialach polskiej produkcji. Bezproblemowe słodkie klony ojca, matki, dziadków, które nie dość, że żyją sobie jakoś obok zajmując się sobą wzajemnie. Są miłe, grzeczne, zawsze rozumieją swoje błędy, dziękują rodzicom za pokazanie tychże błędów i ogólnie słód cud malina. No nie wiem, mnie to nie przekonuje. Nawet sepleniąca Rilla zbywana jest przekonaniem,że z tego wyrośnie (to, że nie wyrosła pamiętam akurat zaskakująco ze starego tłumaczenia, w którym akcja książki działa się w czasie, w którym w Europie dzieje się IWŚ) i nikt nie zastanawia się nad tym czy to dla niej mógłby być w ogóle jakiś problem. Dzieci Anne nie kłamią, nie lawirują, nie obrażąją innych. Tu pozytyne akurat, bo według mnie swoim podejściem wyjątkowo niefajnie w niektórych sytuacjach traktuje innych sama Anne i pracująca u niej Susan, która teoretycznie ma być służącą ale jest właściwie domownikiem (tu akurat plus dla Anne i jej rodziny). No ale nie czarujmy się, są dziećmi ale jakby nimi nie były. Jest o nich wzmianka ale jakby rosły sobie obok a Anne z typową dla siebie egzaltacją co jakiś czas komentuje ich zachowanie czy relacje. Nawiasem mówiąc, to co zabawne i podkreślające charakter nastoletniej Anne nie do końca ogarniającej swoje emocje i takiej właśnie dość jak dla mnie egzaltowanej, dziwnie mnie irytuje w kontekście kobiety pod czterdziestkę. No nie wiem. 

Oraz, co mnie osobiście wkurzyło mocno. Dlaczego w tej części osoby ubogie z gruntu muszą być brudne, zaniedbane i niechlujne? Serio, w tamtych czasach rzeczywiście osoby o niskim statusie materialnym z gruntu takie były? Bo może teraz sama się czepiam autorki a wcześniej tłumaczyłam ją jako tę, która rozumie, że mężatka zwyczajnie nie pracuje zarobkowo. 

Ogólnie mówiąc, nie pamiętałam z tej części zbyt wiele (jakieś dosłownie przebitki) ale w sumie ciut się zmartwiłam, że zdecydowanie nie jest mi łatwo lubić tę nową Anne. Nie mówię, że nagle ją znielubiłam w stu procentach ale o ile z Anne z Zielonych Szczytów i nawet tą na studiach, chętnie bym się zaprzyjaźniła, tak z tą Anne jakoś niekoniecznie. Zresztą, a nuż podlegałabym jakiejś ostrej segregacji i nie pasowałabym tam do jej idealnego świata? Trudno wyczuć. 
Zżymam się trochę i oczywiście wychodzę z założenia, że po prostu, nowe tłumaczenie w jakiś wyraźniejszy sposób pokazało Anne jako osobę, którą niekoniecznie trzeba się zachwycać (i może i dobrze? bo w sumie nie ma ludzi idealnych). Jestem przekonana, że warto aby każdy sam przekonał się o tym jak mu te nowe przekłady podchodzą. A nuż wyjdzie na to, że jednak nie jest tak jak widzę to ja? 

Co pochwalę po raz kolejny, to rewelacyjny przekład Pani Anny Bańkowskiej. Naprawdę książkę tę czyta się dobrze głównie dzięki świetnemu przekładowi. 

Miłośnicy Ani/Anne też z pewnością sięgną po "Anne ze Złotych Iskier" i życzę im mniejszego, niż moje, rozczarowania. 

Moja ocena to 4 / 6. 

Komentarze

Popularne posty z tego bloga

Rocznica ...

Jedenaście lat bez...

Obejrzałam "Wednesday" czyli moje pedagogiczne osiągnięcia...