"Zielone piekło". Raymond Maufrais.
Wydana w Wydawnictwie ISKRY. Warszawa (1966).
Przełożył Zbigniew Stolarek.
Tytuł oryginalny Aventures en Guyane.
To pierwsza książka z mojego Osobistego Projektu Książkowego, o którym pisałam w poprzednim wpisie. Od niej właściwie wszystko się zaczęło i to ta książka spowodowała, że ów projekt w ogóle pojawił się w mojej głowie. I okazuje się, że nie dość, że sam projekt jest (dla mnie na pewno) świetnym pomysłem, to sama książka jest rewelacyjna!!
Czemuż to wcześniej (a przecież zdjęcie, na którym moja Mama jest z tą książką jest jednym z moich ulubionych) nie sięgnęłam po "Zielone piekło", tego nie wiem. Wiem jedno, dobrze, że nareszcie na to się zdecydowałam!
Krótka notka biograficzna, chociaż uważam, że warto jest samemu poszukać informacji na temat autora (zwłaszcza ułatwienie mają osoby francuskojęzyczne). Raymond Maufrais był bardzo młodym człowiekiem (rocznik 1926), który miał w sobie ogromną żądzę przygód. Pracował już jako młody człowiek jako dziennikarz, czy raczej korespondent. Jako młody chłopak brał udział w walkach o wyzwolenie Francji, a po zakończeniu IIWŚ postanowił swoją pasję przekuć w coś konkretnego. Stąd jeszcze jako niespełna dwudziestoletni chłopak wziął udział w wyprawie do Brazylii, a mając lat dwadzieścia trzy jako korespondent relacjonujący swoją wyprawę na terenie Gujany Francuskiej. Chciał on dotrzeć do masywu górskiego Tumuc-Humac.
Niestety, ta wyprawa, o czym wiemy z opisu książki, nie skończyła się dobrze. Relacje, które Raymond miał wysyłać do paryskiego pisma, szybko się urwały i to dało do myślenia, że coś złego mogło się stać podczas jego podróży.
Co się natomiast działo, to wiemy od niego samego. Maufrais bowiem przez całą swoją podróż pisał dziennik podróży. Jest to dziennik wstrzasający, szczery, przejmujący.
Raymond relacjonuje niemal każdy dzień swojej niewiarygodnej wyprawy przełomu 1949 i 1950 roku, począwszy od sierpnia a skończywszy na dniu 13 stycznia 1950 roku, gdy to zapiski autora urywają się.
Dziennik to o tyle wstrząsający, że jako czytelnicy znamy zakończenie wyprawy. A jest ono takie, że Raymond zaginął. Dotarł do brzegu rzeki Tamouri, gdzie niestety, ślad po nim się urwał. Jakiś czas potem dopiero ruszyły poszukiwania i znaleziony został ostatni obóz eksploratora wraz z dziennikiem podróży, pozostawionym tam dla drogich mu rodziców, który to dziennik jest kanwą książki, którą przeczytałam.
Co mogę Wam powiedzieć? To książka, która absolutnie się nie starzeje! Pragnienia zmian, przygód, zobaczenia czegoś nowego, niechęć gnuśnienia (zresztą, o jakim gnuśnieniu może mówić dwudziestoparoletni człowiek?), to wszystko przecież dzieje się wciąż i teraz. Być może mamy teraz nieco inne możliwości, inne finanse, czy możliwość zapewnienia ich sobie (Raymond ruszył na wyprawę niemal bez pieniędzy), inną drogę do dojścia do celu. Ale marzenia! Te wciąż mamy i je realizujemy. Są też ludzie z mniejszą lub większą pasją do czegoś. Są też w końcu - ryzykanci, stawiający wszystko na jedną kartę. Do nich według mnie bezsprzecznie należał Raymond, który parł niestrudzenie w kierunku Tumuc-Humac, pomimo, że zarówno ludność miejscowa, jak i inni napotkani bywalcy tamtych stron z firm eksplorujących tamte tereny, ową samotną wyprawę przez niewątpliwie trudną do pokonania puszczę Gujanym, młodemu człowiekowi odradzali.
Sam dziennik, jak już pisałam, jest wstrząsający. Zarówno tym, co pisze on o samej wyprawie, o jej warunkach, ogromnie trudnych, o masie przeciwności, na jakie napotykał i o tym, jak ze swoimi słabościami walczył. Zważywszy na to, że pod koniec swojej wyprawy był już wiecznie głodny i jak się łatwo domyslić po tym, co pisał, wycieńczony i wręcz wyczerpany, nie trzeba mieć wiedzy na temat tego, że ta wyprawa dobrze się nie zakończy, aby móc to przewidzieć. A mimo to każde słowo młodego człowieka przepełnione jest taką pasją, że czytając czasem aż zazdrościmy mu tej pasji, tej pchającej go wciąż i dalej miłości do życia, do przeżywania go w pełni!
Niestety, jak wspomniałam 13 stycznia 1950, to ostatni dzień notatek Raymonda Maufraisa. Zakończony jest on ostatnimi słowami skierowanymi do jego rodziców, "Poprzysiągłem wam, że wrócę, i wrócę - jeżeli Bóg pozwoli." Nikt więcej nie spotkał Raymonda i również nie odnaleziono jego ciała. Nie wiemy więc, czy pokonała go jakaś choroba, infekcja, głód, czy może jakiś drapieżnik. Jedno jest pewne, Raymond Maufrais walczył do końca, aby dopełnić tego, co obiecał swoim drogim rodzicom.
Nie ukrywam, końcówka książki rozwaliła mnie emocjonalnie :( W swoich notatkach Raymond wspominła o rodzicach dość często (wszak, co dodatkowo przybija, był on ich jedynym synem), ale pod koniec swojej wyprawy pisał on o nich coraz częściej i z coraz więcej wyczuwalnym przygnębieniem, jakby podskórnie zaczynając brać pod uwagę to, że może jednak ponownie się z nimi już nie spotkać. Zapewne, oprócz własnego smutku związanego z tą świadomością, zdawał sobie sprawę, jaką tragedią będzie to dla jego mamy i taty. I z pewnością tak było. Co wyczytałam już w artykułach o autorze, jego tata dwa lata po zaginięciu chłopaka, porzucił pracę zarobkową, i ruszył w poszukiwaniu swego syna, gdzie przemierzał setki, jak nie tysiące kilometrów w poszukiwaniu Raymonda. Nie sposób nie wzruszyć się i nie pojąć w dwójnasób, skąd młody chłopak czerpał aż tyle miłości do swoich rodziców, najwyraźniej byli to ludzie, którzy dali mu dużo miłości, ale również wolności, nie stawiając przeszkód podczas realizacji jego pomysłów na wyprawy.
"Zielone piekło" nosi adekwatny do całej wyprawy i dziennika, tytuł. Spełnienie bowiem marzeń młodego człowieka okazało się zarazem jego przekleństwem. Ta przygoda, która miała stać się początkiem czegoś nowego i dać przyczynek do wspomnień na resztę życia, okazała się być jednocześnie zarówno tą najbardziej niezwykłą, jak i niestety, najcięższą, aż dosłownie odebrała mu ona życie. Najprawdopodobniej, bowiem jak pisałam, ciała chłopaka nigdy nie znaleziono. Ale jakie mogły być jego losy? Uważny czytelnik widzi pogarszający się stan jego zdrowia fizycznego. I chociaż psychika nie wydaje się być o dziwo, w najgorszej formie, mamy świadomość, że człowiek bez siły (walczący z głodem i brakiem możliwości uzupełnienia kalorii) nie jest w stanie ani zbudować kolejnej łodzi (po stracie pierwszej i zatonięciu tratwy), ani też nie jest w stanie przejść piechotą kilkudziesięciu kilometrów, gdzie mógłby natrafić na pomoc i ratunek.
Uważaj o czym marzysz, bo może się spełnić, zwykli mawiać niektórzy. Nie jestem pewna, czy gdyby znał koniec tej wyprawy podjąłby się jej? A może właśnie podjąłby się? Raymond był z pewnością człowiekiem pełnym pasji, woli życia, przeżycia go jak najlepiej. W końcu był nieco ponad dwudziestotrzyletnim chłopakiem. W tym wieku życie człowieka wciąż jest w jego początku i wiele przed nim.
Zachęcam zainteresowane osoby do sięgnięcia do artykułów o Maufrais. Ogromnie ciekawy jest na stronie internetowej pisma NATIONAL GEOGRAPHIC, którego to artykułu autorem jest Krzysztof Kęciek. Widzę też, że jest coś na Onecie i zaraz zamierzam przeczytać całość.
Zalecam też, jeśli Was temat zainteresuje, zajrzeć na stronę www.maufrais.info
Znajdziecie tam informacje dotyczące i jego i wypraw poszukiwawczych jego taty. Jest tam też przeniesienie na stronę na Fb.
Muszę przyznać, że dawno żadna książka aż tak mnie nie poruszyła, nie sprawiła, że w głowie pojawiło się mnóstwo myśli i refleksji. Wreszcie, dawno coś aż tak mnie nie wzruszyło. I chociaż czyta się ten dziennik ze ściśniętym gardłem, wiedząc, że happy endu tu nie będzie, jest to z pewnością książka, po którą zdecydowanie warto jest sięgnąć. Polecam!
Moja ocena to oczywiście 6 / 6.
Komentarze
Prześlij komentarz