"Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię". Tsering Yangzom Lama.
Wydana w Bo.wiem. Kraków (2025). Seria z Żurawiem.
Przełożył Mikołaj Denderski.
Tytuł oryginalny We Measure the Earth with Our Bodies. A Novel.
Książkę przeczytałam dzięki uprzejmości Wydawnicywa.
Czemu zdecydowałam się wziąć do recenzji książkę, która ma ponad czterysta stron tekstu i przeczytałam ją relatywnie szybko, jak na jej objętość? Z paru powodów, o których teraz chętnie napiszę. Po pierwsze, jestem właściwie pewna, że jest to pierwsza książka autora, czy w tym przypadku, autorki z Tybetu, jaką miałam okazję przeczytać. Po drugie, ujął mnie opis książki, bo obietnica sagi rodzinnej na przestrzeni i miejsc i czasów, niespokojnych dla tego narodu, dodajmy. A właściwie na samym początku powinnam była napisać, że zainteresował mnie ogromnie tytuł tej lektury obiecujący, no właśnie, co? Tego byłam ciekawa, jak i tego, jaki okaże się styl autorki, jak się będzie mi to czytać. Tak trochę zachowałam się, jakbym wybierała na chybił trafił i szczęśliwie, moja czytelnicza intuicja okazała się jak najbardziej właściwa.
Moja pierwsza uwaga na temat książki, to to, że uprzedzam, to nie jest książka lekka, łatwa i przyjemna. I nawet nie chodzi o to, że mamy tu jakieś brutalne sceny, czy opisy a raczej chodzi o to, że, przynajmniej według mnie, jest to książka, którą warto czytać uważnie. Jak się okazuje, wydarzenie, o którym wspomina narrator w jednym miejscu, okazuje się istotne i ważne za parędziesiąt stron. Tu nie ma miejsca na przekartkowanie treści, no, chyba, że nie chce się wyciągnąć z tej powieści całej jej bogatej wartości. To taka książka, nad którą po prostu warto się skupić, a odwdzięczy się bardzo.
Po pierwsze, sięgając po nią warto też mieć zdecydowanie jakąś minimalną nawet wiedzę na temat wierzeń, zwyczajów, czy sytuacji geopolitycznej osób, których ta książka dotyczy. Nie mówię tu o studiach doktoranckich dotyczących tychże, ale warto jest wiedzieć, że bohaterowie będą wierzyli w odrodzenie się po śmierci, co ma odzwierciedlenie chociażby w zwrotach, jakie między nimi padają, czy że na przykład wierzenia i modlitwy są istotną częścią ich życia. I że na przykład padający zwrot "różaniec" nie odnosi się do tego, co myślimy słysząc to słowo. Mnie osobiście zabrakło na przykład, mimo, że coś tam trochę o tym wiem, jakiegoś rodzaju przypisów od osób zajmujących się książką. Czy to od tłumacza, czy może, jeśli nie od niego, to od redakcji.
"Własnymi ciałami mierzymy tę ziemię" to książka składająca się z czterech części zatytułowanych kolejno: Córki, Siostry, Kochankowie i Ja.
Historia zaczyna się w roku 1960 ubiegłego stulecia, kiedy to z Tybetu, w którym przyszły na świat, po chińskim przejęciu tegoż, wraz z rodzicami uciekają dwie siostry. Starsza Lhamo, ma wówczas czternaście lat, Tenkji jest od niej o parę lat młodsza. Ucieczka ma miejsce wraz z licznymi osobami z rodzinnej wioski i trwa bardzo długi czas, miesiące wręcz, kiedy ci wszyscy, pozbawienie z dnia na dzień praktycznie i umęczeni ludzie, wędrują przez krajobrazy i miejsca, które nie są im przyjazne, bo z gruntu rzeczy nie są ich rodzinnymi stronami, w których od wieków rodzili się i umierali ich przodkowie, w których miało się swoje świątynie, w których paliło się zmarłych na stosach i wierzono, że powrócą kiedyś w innym wcieleniu. Teraz to zostało im odebrane, a tłumy ruszają, aby znaleźć inne miejsce do życia, z nadzieją, że kiedyś uda się im do Tybetu powrócić.
Podczas wędrówki pewnego dnia do namiotu rodziny przychodzi jeden z ich znajomych Po Dhondup, który także uciekł z domu i pokazuje im figurkę Bezimiennego Świętego. Matka dcziewczynek przypomina sobie, że nie jest to zwyczajne przedstawienie świętego. Mnich, który kiedyś jej ją pokazał, miał ongiś sen, w którym Święty powiedział mnichowi, że, cytuję "(...) ku nie należy do niego ani do nikogo innego. Będzie się pojawiać i znikać zależnie od tego, kto w danej chwili będzie go potrzebował".
I tak, pojawiająca się na samym początku figurka Bezimiennego Świętego jest ogromnie ważna dla treści książki. Właściwie, to ów Święty jest osobnym bohaterem, którego losy również poznajemy, obok losu dziewczynek.
Osierocone siostry w czasie podróży, trafiają pod opiekę wuja, który faktycznie staje się dla nich jak ojciec i wraz z nim i innimi uciekinierami, znajdują miejsce w Nepalu.
Tam powstają obozy dla tych, którzy nieoczekiwanie dla siebie, musieli porzucić wszystko to, co jest dla nich ważne i drogie i ruszyć w obce miejsca i kulturę, aby znaleźć dla siebie nowe miejsce do życia.
Obozy przesiedleńców początkowo są oczywiście bardzo prowizoryczne i surowe, z czasem, jak dowiemy się z książki, staną się bardziej rozbudowane i unowocześnione, właściwie to stają się nowymi miejscowościami na mapie tamtejszych terenów. W których trzeba znaleźć siłę na nowe życie, szkołę, pracę, narodziny i śmierć. Trudno to czynić tęskniąc za tym, co się nagle zostawiło i nie wiadomo, czy i kiedy, ujrzy na nowo.
Książka, jak mówiłam, dzieli się na cztery części i jak się łatwo domyślić, jak to saga, jej akcja ma miejsce na przestreni kilkudziesięciu lat. W międzyczasie siostry dorosły, ich życie różnie się potoczyło. Lhamo wyszła za mąż i urodziła córkę, która to córka jako studentka wyjeżdża do Kanady, konkretnie do Toronto (w przeciwieństwie do autorki, która mieszka w Vancouver, nawiasem mówiąc). Dolma chce się rozwijać, może realizować to, o czym jej matka nawet nie mogła marzyć. Dolma mieszka u siostry mamy, Tenkji i obie jakoś usiłują na obczyźnie się odnaleźć. Pytanie, czy dla nich obu, które nie wychowały się w swojej ojczyźnie, jak w przypadku Tenkji, a nie urodziły się w ojczyźnie rodziców w przypadku Dolmy, w ogóle można mówić o "obczyźnie"? Jeśli nie ma się poczucia zakorzenienia, czy ma to znaczenie właśnie "obczyzny", jeśli nie ma się punktu odniesienia właściwego dla poczucia "ojczyzny"... Do przemyślenia, to moje własne refleksje. I mam nadzieję, że wiecie, o co mi chodzi.
Bo to istotna i bardzo ważna warstwa tej książki. Poczucie, że nie ma się swojego miejsca, skąd się wywodzi, a przynajmniej inaczej, to miejsce jest, ale odległe i niemożliwe do obecnego osiągnięcia, a więc zbyt dalekie i na swój sposób obce.
Osamotnienie, wykorzenienie, brak stabilności, która jest ogromnie istotna w życiu bohaterek i bohaterów książki, poczucie bycia zawsze nie u siebie, to powoduje, że podczas lektury odczuwa się dojmujący smutek i na swój sposób poczucie wdzięczności, że nie jesteśmy uciekinierami z własnego kraju, że nikt nie każe nam zostać uchodźcami.
Tytuł, który tak mnie zafrapował i zmotywował do sięgnięcia po książkę, odnosi się też do pojęcia "prostracji", którego to pojęcia, przyznam się, nie znałam i nie wiedziałam, że może być obecna zarówno w tamtym kręgu kulturowym, jak i w obrzędach liturgicznych chrześcijańskich.
Jak mówi jedna z bohaterek, cytuję, "(...) Dla mnie oszłamiający był sam pomysł. Zmierzyć ten kraj własnym ciałem, poznać nasz kraj własną skórą".
W tej książce poznajemy zarówno prozę życia azylantów z Tybetu w obcych krajach, jak i to, jak bardzo ważne jest dla nich poczucie przynależności do konkretnego miejsca na ziemi, gdzie mogą wyznawać swoje wierzenia, odprawiać obrzędy i gdzie tradycja na swój sposób determinuje ich na przyszłość, sięgając w przeszłość. Cytuję po raz kolejny, "(...) Kiedyś wierzyłyśmy, że nasze życie będzie trwać, jak wzgórza górujące nad naszą doliną, a rodzice zawsze będą gdzieś w zasięgu wzroku, troszcząc się o nas, cokolwiek by się działo".
A Bezimienny Święty obiecywał im, cytuję, "(...) Mogę wziąć na siebie wasz ból, wasz głód, wasze koszmary. Mogę ponieść wszelką niedolę, pod jaką się uginacie od dnia narodzin. (...) Aż przekonacie się wreszcie, że nie jesteście sami".
To w końcu książka, która mówi tak naprawdę o nas samych. Owszem, rodzimy się gdzie indziej, nasze rodziny mają inne losy, ale czymże nie jest nasze życie, jak nie drogą, która nie jest zawsze lekka i prosta, a najczęściej wyboista i kręta? Ostatni cytat na teraz "(...) Z daleka możemy sprawiać wrażenie stojących w miejscu, ale wszyscy pokonujemy olbrzymie odległości, wykuwając własne losy".
Cóż mogę Wam więcej napisać? Czytajcie, czytajcie tę książkę, bo myślę, że wrażliwe i chętne na może trochę inną, niż do tego przywykły, lekturę osoby, odnajdą w niej niezwykle dużo wartości i dobra, znaczeń, które będą mogły przenieść na własne życie i refleksje nad nim.
Moja ocena to 6 / 6.
Komentarze
Prześlij komentarz