"Portret nocą malowany". Mira Michałowska.
Wydana w Krajowej Agencji Wydawniczej. Warszawa (1984).
Może powinnam zmienić nazwę blogu na "lektury emerytów i rencistów"? Wszak od dłuższego czasu sporo książek, o których piszę na blogu, to książki sprzed baaaardzo dawna, żadne nowości (a szkoda, że niektóre z nich nie mają wznowień).
Mój egzemplarz "Portretu nocą malowanego" to egzemplarz z dosłownie wysypującymi się karteczkami. Piszę karteczkami, bo sam rozmiar książki nie jest typowy. 13, 7 cm na 10 cm. Dodając do tego fakt, że w tamtych czasach jakość wydawanych książek pozostawiała wiele do życzenia plus to, że była to ongiś jedna z moich najulubieńszych książek, nie dziwi mnie to, że czytać ją trzeba ogromnie uważnie. A jest ona dla mnie dodatkowym skarbem z powodów osobistych, dostałam ją bowiem od bliskiej mi Osoby myślę, że z 39 lat temu. Kupiłyśmy ją współnie i odkąd ją przeczytałam, stała się ona dla mnie istotną książką.
Tym bardziej byłam ciekawa, jak odbiorę ją teraz. A przypomniał mi o niej fakt, że właśnie co zobaczyłam, że została napisana i wydana (pozdrawiam znajomą z liceum) książka o Mirze Michałowskiej. Odkopałam ją więc z własnej półki i na chwilę zanurzyłam się w opowieść o Małgorzacie Kocel. Kiedy poznajemy narratorkę, bo "Portret nocą malowany" to monolog Małgorzaty, ma ona czternaście lat, ale w swojej opowieści cofa się o cztery lata, kiedy to zaczyna się akcja książki.
Mama Małgorzaty to świetna lekarka, pediatra, ojciec aktor grający raczej drugoplanowe role. Dziewczyna jest jedynaczką i w momencie, do którego się cofa, czuje się bardzo ponuro. Samotnie i jakby zapomniana przez rodziców, czy raczej niezauważana tak, jakby tego oczekiwała. Trudno powiedzieć, czy jej odczucia są aż tak naprawdę właściwe. Mam wrażenie, że jest to dziewczyna, której przytrafiło się po prostu o tyle "gorzej", jeśli chodzi o rówieśników, że oboje jej rodzice pracują w mocno nienormatywnym trybie czasowym i zwyczajnie, często jest ona sama w domu i ze swoimi myślami. Swoją drogą, co za czasy, dziesięciolatka zostawiona sama w domu i zmuszona do tego, aby ogarnąć się sama i z lekcjami i z kolacją i z nastawieniem sobie budzika. I najwyraźniej daje sobie z tym radę, gdyż jest chyba osobą "zadaniową", ale jedynie na polu działań, że tak powiem, dosłownych, fizycznych. Jej nastrój w tym wszystkim jednak pozostawia wiele do życzenia i Małgorzata najprawdopodobniej aby nie dać się pochłonąć mrokowi i nastrojowi, który zaczyna dominować, pewnego zimowego wieczoru, czy wręcz już nocy, stwarza sobie przyjaciółkę. Wiem, wymyślony przyjaciel to raczej domena innego wieku i etapu rozwoju dziecka, ale kto jej zabroni? I tak oto "rodzi się" Lila. Równolatka stanowiąca przeciwieństwo Małgorzaty i najprawdopodobniej po prostu wyobrażenie tego, jak sama chciałaby wyglądać i jak być postrzegana. Po skończeniu książki wiemy oczywiście, że to nic innego, jak wydobycie z postaci tego, co zawsze w niej było, jakiejś części charakteru, której nie potrafiła do pojawienia się Lili, uruchomić, ale w pierwszym momencie po prostu się ona w życiu bohaterki zjawia i to życie wywraca do góry nogami. Ale o dziwo, jest to wywrót pozytywny.
To dzięki Lili Małgorzata zacznie się bardziej kontaktować z dziećmi z własnej klasy, z którymi do tej pory miała kontakty raczej chłodne, to dzięki Lili zacznie się przepoczwarzać z osoby zamkniętej w sobie i cichej w duszę towarzystwa nie tylko na zimowym obozie, ale już również po powrocie z niego. Małgorzata odkrywa w sobie to, czego najwyraźniej do tej pory sobie nie uświadamiała.
Również zupełnie inaczej zaczyna patrzeć na własnych rodziców. Na zabieganą mamę, która pędzi od szpitala, w którym pracuje, do domu lub na dyżury w przychodni, na tatę, który wydaje się być silny i pełen werwy i pogodzony ze swoim losem grającego wiecznie "drugoplanowe role" a być może nie do końca tak do tego podchodzącego.
Ogólnie to dziwię się niskiej ocenie "Portretu nocą malowanego" w pewnym miejscu około książkowym, bo po powrocie na nowo się nią zachwycam i doceniam, wciągnęła mnie niesamowicie i naprawdę nie dziwię się, że kiedyś ją uwielbiałam. Natomiast jako dorosła już osoba mam do niej pewne zastrzeżenia. A mianowicie - nie, nie kupuję tego, że Małgorzata ma dziesięć lat, kiedy zaczyna się akcja książki i nawet nie kupuję tej czternastolatki, jaką się stała. Wydaje mi się, że tu się autorce trochę noga powinęła, to znaczy chciała stworzyć wyimaginowaną postać czy alter ego, ale wiekowo pasowało to jej do tak małego w sumie dziecka, ale język Małgorzaty, jej zachowanie, spojrzenie na świat, to wszystko według mnie, oczywiście, zupełnie nie pasuje do dziesięciolatki a nawet osoby starszej tak, jak to jest w końcu książki. Według mnie mentalność jest mentalnością osoby starszej.
Zaskakująco dobrze wraca mi się do tych książek, które czytywałam w dzieciństwie i wczesnym wieku nastoletnim.
Szkoda, o czym wielokrotnie pisałam, że część z nich nie ma wznowień. Może jednak taki "Portret..." doczeka się go, skoro właśnie o autorce tegoż ukazała się książka?
Moja ocena nie zaskoczy stałych czytelników blogu. Jest nią bowiem 6 / 6.
Komentarze
Prześlij komentarz